Gathering The Tribe

Gathering The Tribe
    INTERCHILL RECORDS
    Compilation
    Gathering The Tribe
    2006

      1. Pachamama
      ANTONIO TESTA
      2. Lotus Kiss
      ALEX THEORY
      3. Oshun (Extended rmx)
      HAMSA LILA
      4. La Bomba!
      KAYA PROJECT
      5. Elephant
      SPIRAL SYSTEM
      6. Sarva Mangala
      TINA MALIA
      7. Marmalade Sun
      ADHAM SHAIKH
      8. See Them a Come
      ABASSI ALL STARS
      9. Dubuasca (Feat Michael Kang)
      BASSNECTAR
      10. Aurora (Live Mix)
      HAMSA LILA
      11. River of Air
      GUS TILL
      12. Madre Dee Vine
      KIN SHIP

______________________________

Kanadyjski label Interchill Records znany jest z propagowania chillout’owej muzyki nie od dziś. Kiedy w 2006 roku decydują się wypuścić następną składankę pt. GATHERING THE TRIBE, po raz kolejny próbują udowodnić, że są jednym z bardziej liczących się labeli (jeśli o muzykę downtempo’wą chodzi) na świecie. Za całość odpowiedzialny jest niejaki Neerav, o którym niestety nic więcej napisać nie mogę. Sprawdźmy zatem, czym chcą uraczyć nas Interchill Records, serwując nam GATHERING THE TRIBE.

PACHAMAMA – z którą to po raz pierwszy mamy okazję zetknąć się, spoglądając na okładkę kompilacji, czyli inkaska bogini ziemi, opiekunka siewu i żniw, przedstawiana jako kobieta – smok, szepce jakieś mistyczne zaklęcia, które zwykłym śmiertelnikom nie są dane zrozumieć. LOTUS KISS – pocałunek lotosu, za który odpowiada Alex Theory, to delikatny, ale bardzo orientalny utwór przepełniony dźwiękami fletu, jak i szeroką gamą różnych etnicznych instrumentów, całości dopełnia charakterystyczny, męski wokal. Tym razem spotykamy się z mitologiczną boginią OSHUN, która według Yorub’y odpowiada za powodzenie w miłości. Utwór utrzymany w rytmicznym, żywym tempie, z bardzo ciekawym wokalem. Widać reguła była jedna – orient ponad wszystko. LA BOMBA! – w wykonaniu znanego Kaya Project to krótki (trwający nieco ponad 4 minuty), kojarzący się z południowo – amerykańskimi, gorącymi rytmami utwór, który przenosi nas na gorące, brazylijskie plaże. Dla mnie jednak nazbyt przeciętny. ELEPHANT – tutaj ponownie postawiono na kobiecy wokal, który naprawdę urzeka. Głęboki, wyważony, subtelny. Bardzo przyjemnie się tego słucha, zwłaszcza jako następstwo dla poprzedniego (przeciętnego nieco) numeru. Takie utwory to ja lubię. SARVA MANGALA – to swoistego rodzaju hymn – modlitwa pochwalna na cześć boga Shivy, która nie tylko gloryfikuje, ale również składa podziękowanie za wszelkie, zesłane łaski. Delikatne dudnienie djembe idealnie wplecione w wokal. Osobiście zaryzykuję stwierdzenie, że to koronny numer tego albumu. MARMELADE SUN – w wykonaniu mistrza Adham’a Shaikh’a utrzymany jest raczej w klimatach afrykańskich. Wyraźne słyszalne wokale i tupot tańczącego plemienia w tym skocznym i rytmicznym utworze doskonale interpretują tytułowe MARMOLADOWE SŁOŃCE. Skoro była już Ameryka Południowa, Afryka czas więc na… Jamajkę. Myślę, że doskonałym narzędziem teleportacji okazać może się SEE THEM A COME, którego nie sposób nie skojarzyć z reggae. Mi osobiście jednak utwór średnio przypadł do gustu, zupełnie odwrotnie, niż jest to w przypadku DUBUASCA. Na każdej składance z reguły typujemy dwa, trzy numery, które darzymy uwielbieniem ponad pozostałą całość. Dla mnie to właśnie jeden z tych trzech. Spokojny, rozkoszny z enigmatycznym wokalem, jednym słowem fantastyczny. AURORA natomiast wydaje się być jakby nie do końca dopracowana, bo niby zachowuje formę i budowę charakterystyczną dla chillout’owej muzyki, a jednak jakby czegoś mi tu brakuje. Trudno mi sobie wyobrazić relaks przy takiej muzyce (choć może to wina mojego nieco przepalonego już gustu). RIVER OF AIR podobnie. Tempo robi się coraz bardziej leniwe, zwalniając z utworu na utwór. I pomimo faktu, że w utworze jednak cały czas „coś się dzieje”, to wydaje się być z lekka „bezpłciowy”. Ja z reszta nigdy nie byłem wielkim fanem Gus Till, choć przyznam, że wyjątki się zdarzały. Na szczęście na koniec zostawiono nam całkiem apetyczny kąsek, mówię tu o MADRE DEE VINE w wykonaniu Kin Ship, który przenosi nas w jakąś zadymioną sziszami salkę, w której piękna Arabka wykonuje taniec brzucha. I trzeba przyznać, że robi to naprawdę dobrze. Idealnie wręcz!

Dwanaście jakże zróżnicowanych utworów składających się na bogatą całość kompilacji GATHERING THE TRIBE, to przede wszystkim podróż po najbardziej oddalonych zakątkach świata w poszukiwaniu… , no właśnie czego? Czasami niestety ma się wrażenie, słuchając tej składanki, że nie wiadomo właściwie, o co tu chodzi. Myślę, że to niewątpliwie spory i chyba jedyny (na szczęście) minus recenzowanego krążka. Utwory, które wywołują u mnie uśmiech szczęścia na twarzy wraz z tymi, przy których niesmacznie kręcę głową, przeplatają się ze sobą, jak zapleciony warkocz młodej góralki. Szkoda (momentami), bo mogła być to naprawdę solidna płyta.
______________________________

6.5 / 10
Marion