Portishead – Third
Portishead Third 2008
2. Hunter 3. Nylon Smile 4. The Rip 5. Plastic 6. We Carry On 7. Deep Water 8. Machine Gun 9. Small 10. Magic Doors 11. Threads |
______________________________
Rozstrojona szafa grająca, zrzucona ze schodów przez jakiegoś Meksykanina, który ostrzega, że do trzech razy sztuka… A może to syntezator, którego Pink Floydzi używali w Pompejach? Wstrząsający, zgrzytliwy dźwięk – da się to wytrzymać? SILENCE, please! Chwilę, a może niech się wsłucham… W sumie dosyć harmonicznie spada ten syntezator… Ktoś próbuje akompaniować mu na gitarze, która chyba za długo leżała obok gorącego pieca. Jedno i drugie rozstrojone, ale oba rozstrojenia zestrajają się ze sobą w magicznie doskonały sposób. Czy można do takiego podkładu zaśpiewać? Och, można – trzeba tylko, żeby ktoś przy tym kroił Ciebie albo Twoją duszę (raczej to drugie) na kawałki. Bardzo to wszystko dziwne. Dlaczego to mechaniczno-biologiczne rzężenie mnie fascynuje? Prawdopodobnie jestem rozstrojony w podobny sposób. A może rozstrojony jest świat, a ja się właśnie dostroiłem?
Trzecia płyta Portishead od pierwszych taktów kojarzy mi się z filmami Quentina Tarantino. Niby znam od dawna wszystkie dźwięki, które tu słyszę, ale są one poukładane w taki sposób, że zyskują niebywałą świeżość, polot, są piekielnie inteligentną grą z konwencją. Ta gra oznacza, że świat (muzyka) nie żyje według jakiegoś zaplanowanego porządku – że to, co uważamy za porządek, jest tylko złudzeniem wywołanym przez nawyk. Można to wszystko poukładać zupełnie inaczej i też tworzy się harmonia, pojedyncze elementy zyskują nowy sens – doświadczasz życia tak mocno, jakbyś się właśnie urodził, jakby twoje nerwy i synapsy nie były zaśmiecone banałem i rutyną. Wisisz nad przepaścią, trzymając się tylko na nadrywającym się krzaku poziomek i wolną ręką powoli zrywasz z niego owoc, wkładasz do ust, smakujesz… To dopiero smak! Z daleka od wszelkich poziomkowych jogurtów, które dziś królują, niestety, nawet w muzyce undergroundowej, niby-niszowej.
Po tym pierwszym, wstrząsającym i odświeżającym kawałku mam ochotę od razu na więcej. I dostaję, co chciałem. HUNTER. Beth Gibbons śpiewa niby rzewną balladę, ale gdzieś pod spodem czai się napięcie, wykwita chwilami w prymitywnych, chropowatych riffach gitary, którą chyba kiedyś Hendrix rozbił w drobny mak w przystępie depresyjnej euforii. Nic nie jest takie, na jakie z początku wygląda. Następny numer właściwie jest nie do opisania. NYLON SMILE. Jakieś szczątkowe pobrzękiwania talerzy, ktoś chyba gra rytm na oparciu krzesła, Gibbons jakby od niechcenia podśpiewuje nieziemską melodię – jaka ulga po tych wszystkich kompresorach, limiterach, sidechainach, jay-efektach i innym śmieciu… Wciąż wracają do mnie dwa pytania: jak Oni to zrobili???! – i drugie: dlaczego tak mało muzyków gra coś własnego?
THE RIP. Siedzimy sobie przy ognisku, a obok brzęczy transformator. Dostrój do jego rytmu swoją gitarę ze sklejki. Niech ktoś zaśpiewa przez łzy o białych koniach. Proste i piękne. I tak rzadkie, jak czyste intencje. I znów koniec utworu w momencie, gdy zaczyna najbardziej smakować, pozostawiając głód nienasycenia. Żadnych kod, niekończących się wariacji, żeby wyżyłować temat – w świecie nieskończonych sequeli sequelów kolejna rzadkość.
PLASTIC wprowadza mocniej w depresyjny nastrój, który, jak zresztą widać, już mi się zdążył udzielić. Przywodzi na myśl obrazy Bronisława Linkego, zapomnianego jak większość artystów kontestujących widzianą rzeczywistość. Czy psychodelia musi być depresyjna? Pewnie nie – ale gdy spojrzysz na siebie i świat pod innym kątem, oprócz odkryć i cudów zobaczysz też rzeczy smutne i nieprzyjemne, które do tej pory trzymałeś poza polem widzenia.
WE CARRY ON. Nie bardzo wiem, co powiedzieć. Ta muzyka dzieje się między dźwiękami, które słyszę. To, co słychać, jest tylko ramą, propozycją. Rozwijaj temat, jeśli masz czym, jeśli plazmowy ekran nie wyżarł Ci jeszcze mózgu. I proszę, nie czytaj wątków na forach typu: jak poderwać dziewczynę, jak się ubrać, jak zrobić dobry kick do psytrance’u. Posłuchaj WE CARRY ON i zacznij od nowa, sam.
Trzeba mieć odwagę, żeby nagrać taki kawałek jak DEEP WATER. Słuchając go, utwierdzam się w przekonaniu, że najlepszy utwór stworzysz, puszczając umysł na wolność, jak psa, żeby się wybiegał i coś upolował przy okazji. Kontrast tego utworu z kolejnym jest porażający. MACHINE GUN. Portishead rozstrzeliwuje moją duszę i zostawia mi decyzję, czy składać ją na powrót z kawałków. I znów wszystko jest zawarte nie w samych dźwiękach, ale w powodzie, dla którego są właśnie takie, a nie inne. Są takie, bo wyrażają jakiś stosunek do życia, do siebie, do muzyki, która do tej pory powstała. I zaryzykuję twierdzenie, że oryginalność THIRD i sposób traktowania przez nią banalnych skądinąd dźwięków powinna wywołać rumieniec wstydu na twarzach 99% muzyków, nie wyłączając tych „undergroundowych”. SMALL – cóż można rzec? Delikatne przypomnienie, czym jest psychodelia – na pewno nie usypianiem słuchacza. Nie wycinaniem połowy mózgu. Raczej delikatnym przesuwaniem granicy normalności. Jeśli się podłączysz i dostroisz, ostrożnie otwieraj oczy, bo świat, który znałeś jako bezpieczny i gustowny, wyda Ci się chory, pokręcony i odrażający, albo przynajmniej idiotyczny i niespójny. Tak, tak, czasem trzeba przemieszać mózgowe osady, a THIRD jest do tego idealna.
MAGIC DOORS – tytuł jak najbardziej adekwatny. Taki trochę miód pocieszenia – jak już się przerazisz tym, czego do tej pory nie chciałeś widzieć, okazuje się, że w tym nowym świecie jest też piękno. THREADS swoimi zanikającymi frazami pomoże Ci choć przez chwilę wprowadzić w życie ten nowy kąt widzenia. Wykorzystaj go, dopóki nie zaniknie. Dopóki znowu nie uwierzysz, że smakuje Ci ta banalna papka uzgodnionej codzienności.
______________________________
10 / 10
Swen (dzoncy) Stroop