Makyo – Yakshini
Makyo Yakshini 2001
2. Transglobal Underground Natasha 3. Makyo Desire 4. Makyo Takshaka 5. Makyo Soar Angelic 6. Makyo Yakshini 7. Makyo Ghost Echoes |
______________________________
Makyo, czyli Giovanni Fazio (znany również z projektu Padmasana, prowadzący wytwórnię Dakini Records) albumem YAKSHINI przekracza granice gatunków muzycznych i oscylując wokół dub’u, chillout’u, ethnoambient’u i downtempo, tworzy zupełnie nową jakość. Poza głębokim dub’odelicznym beat’em, zaskakuje nas momentami coś tribalopodobnego. Poza uwodzicielskim, indyjskim śpiewem zaczaruje zdławione, anielskie wycie, czy silnie arabski wokal. Usiądź wygodnie – Makyo dwa lata pocił się nad dźwiękami, aby teraz wbiło cię w fotel.
I tak TANTRIKA, czyli silnie etniczna ścieżka zalana indyjskim wokalem, z szybko płynącym dub’owym beat’em, wprowadza we wschodni klimat intensywnie nasączoną orientem instrumentalistyką. NATASHA trochę zwalnia, a arabski wokal zalotnie wprowadza w trans wraz z trzepotem rzęs wokalistki. Ach, czy wspomniałam już, że wokal jest naprawdę rozkoszny? I towarzyszy mu całe mnóstwo budujących wnętrze pałacu maharadży dźwięków? Uwaga, ścieżka silnie działająca na wyobraźnię! DESIRE sączy się leniwie urywanymi dźwiękami, przypominającymi krople deszczu rozbijające się na tafli jeziora. Rozwrzeszczane struny rozpaczają nad ich parszywym losem, kiedy harfa szydzi nerwowym chichotem. Flet od czasu do czasu dorzuci swoje trzy grosze, spierając się z bębnami, i tak rozpracowany został urok DESIRE. TAKSHAKA jest zdecydowanie bardziej „plemienna”, a jednostajny (tribal’owy?) beat wprowadza w głęboki trans. SOAR ANGELIC rozpoczyna jakby drugą część krążka, bardziej senną, leniwą, wręcz rozmemłaną. Bezbeat’owe wejście opromienia rzewny wokal. Jedynie dub’ujący beat budzi skojarzenie z pierwszą częścią albumu. Makyo zdecydowanie zwolnił tempo, a wschodnie instrumenty zastąpił fortepian, któremu nieśmiało wtóruje bęben i kilka strun w końcowej partii utworu. Tytułowe YAKSHINI otwiera zanikający wokal, a kompozycja utworu przypomina SOAR ANGELIC. Leniwie sączy się beat, zwalniając czasem do prawie że zera. Myli się jednak ten, kto sądzi, że tak będzie przez całe 20 minut trwania utworu. Mniej więcej w połowie kompozytor wrzuca piąty bieg, a utwór galopuje prawdziwym trans-beat’em, który czasem kopnięciem złym ktoś złamie. Pojawiają się występujące do tej pory w mniejszości psychedeliczne świderki, syntetyczne zawijaski oraz elektroniczne smaczki, których zdecydowanie się nie spodziewałam. Przez pewien czas są one podstawą utworu, co w specyficzny sposób zatraca jego świadomość, tworząc w nim swoistą enklawę. GHOST ECHOES przekornie otwiera rechot żab z dźwiękiem zacinającej się pozytywki. Deszcz pieści kolanka konikom polnym, a cały krajobraz staje się bajkowy i zero-realny. Ciężko skupić się na pisaniu, czy nawet analizowaniu tej ścieżki, gdyż jest pięknie rozmiękczająca. Idealne zakończenie. Naprawdę! Jestem zachwycona krajobrazami, w które wessało mnie podczas słuchania tego albumu. Za każdym razem, kiedy po niego sięgam, daję się uwieść pięknym wokalistkom, daję się nabrać mamroczącym swoją mantrę konikom polnym. I to jest fajne. Bo nie zawsze chce się być „na serio”. Czasem wolę w dźwiękach po prostu… zniknąć.
______________________________
8.5 / 10
Beata Brzoza