Dead Can Dance – Dead Can Dance
Dead Can Dance Dead Can Dance 1984
2. The Trial 3. Frontier 4. Fortune 5. Ocean 6. East Of Eden 7. Threshold 8. A Passage In Time 9. Wild In The Woods 10. Musica Eternal 11. Carnival Of Light 12. In Power We Entrust The Love Advocated 13. The Arcane 14. Flowers Of The Sea |
______________________________
Mający prawdziwie irlandzko-angielskie pochodzenie duet Gerrard i Perry spotkali się w Melbourne w Australii już we wczesnych latach 80-tych. Tak, tak był to czas rewolucji i największego rozwoju muzyki punkowej, która to odegrała bardzo ważną rolę w późniejszych albumach Dead Can Dance. Dla naszego duetu nie był to łatwy okres w życiu. Oboje pracowali na zmywaku w jakiejś podrzędnej restauracji, zbierając każdy grosz na wyjazd do Londynu, który, jak wierzyli, miał być Mekką w ich karierze. Po kilku latach wreszcie udało się przeprowadzić do upragnionego miasta czerwonych budek telefonicznych, jednak jak się później okazało, nie było wcale tak kolorowo, jak pierwotnie być miało. Pierwsze cztery lata na Wyspach Gerrard i Perry spędzili, żyjąc z zasiłku dla bezrobotnych, co na pewno utrudniało im poszukiwania inspiracji i komponowania muzyki. Kiedy nadzieje na wydanie czegokolwiek prawie ich opuściły, zupełnie przypadkiem spotkali Ivo Watts-Russell’a, właściciela ogromnego londyńskiego labela 4AD. Ivo od razu odkrył nieprzeciętny talent grupy i zaproponował korzystną dla obu stron współpracę. Tym sposobem rodzi się pierwszy album zatytułowany tak samo, jak nazwa grupy – DEAD CAN DANCE – zawiera on numery, nad którymi duet pracował przez cztery długie lata.
Czternaście naprawdę świetnych kawałków, które przyznaję, może nie są stricte psychill’owymi kompozycjami (a właśnie takie powinny znajdować miejsce w naszym portalu), jednak grzechem byłoby nie zrecenzować tego krążka. Krążka, który stał się inspiracją dla tysięcy underground’owych artystów, którzy wspomniany już wcześniej duet traktowali jako wyznacznik zupełnie nowego nurtu (New Age) i wzór do naśladowania i czerpania inspiracji dla własnych produkcji. Jak wspomniałem, nie jest to stricte chillout’owa pozycja, pewnie będą i tacy, którzy wrzucą ten album do sepetu zaopatrzonego etykietą psychedelic rock. Myślę jednak, że nie ma to większego znaczenia. Głównie dlatego, że album powstał na długo przed powstaniem nurtu psychill, a myślę, że jednak bardzo się do jego rozwoju przyczynił. Czy psychedeliczny? Tu bez chwili wahania odpowiem twierdząco, będąc świadomy, że pewnie wielu „znawcom”, którzy czytają tą recenzję, pojawi się na twarzy prześmiewczy uśmieszek. Jednak chyba nie mogę pozostawić tego bez wyjaśnienia.
Przyznałem się już do faktu, że może rzeczywiście recenzja płyty znalazła się troszkę w niewłaściwym miejscu. Wiadomo, że nasz portal zajmuje się muzyką, którą klasyfikujemy jako psychedeliczny chillout, jednak proszę o zrozumienie. Po prostu nie mogłem nie napisać o duecie, który dla wielu artystów z „naszej sceny” pełnił rolę prekursora i drogowskazu. Wierzę także, że każdy, kto będzie miał okazję zetknąć się z twórczością Dead Can Dance, odnajdzie tu mniejszy lub większy fragment, który sprawi, że ze zrozumieniem pokiwa głową i przyzna mi rację. Niesamowity głos Lisy w połączeniu z doskonałymi aranżacjami Perry’ego, które w tak niezwykły sposób uderzają nasze receptory słuchowe, sprawiają, że naprawdę można odlecieć, nawet jeśli słuchając ich, będziemy siedzieć…
______________________________
9 / 10
Marion